Takie sobie bajeczki
...czyli przypowiastka dydaktyczna "nie mów do dziecka jak do debila".
|
Kuba fotografuje żółwie. BAJECZKI! |
Dnia pewnego Kubeł oznajmił, że musi zabrać do szkoły "Takie sobie bajeczki", które to będzie w piątek czytał przed całą klasą. Trochę się zdziwiłam, bo Kubeł żadnym fanem Kiplinga nie jest, a poza tym nie jest to jakiś, hm, szczególnie prosty tekst do prezentacji - no ale dobra, z aprobatą pokiwałam, pomruczałam i zapomniałam o całej sprawie.
Dziś rano o sprawie dowiedział się tata, odwożący paniczów do szkoły, i - zdziwiony nie mniej niż mamusia - postanowił poznać przyczynę.
- Ale dlaczego chcesz czytać akurat to?
- No pani powiedziała, że jak ktoś ma jakąś fajną książkę, to może przynieść i przeczytać.
- No dobra, ale dlaczego Kipling?
- Pani powiedziała, że to będzie dobre.
- Pani kazała ci przynieść Kiplinga i przeczytać klasie??
- No tak.
- Ale Kiplinga???
- No tak! Pani powiedziała, żeby przynieść, jak ktoś ma jakąś fajną książkę, na przykład jakieś bajeczki. No to ja mam bajeczki.
Kurtyna.
PS. Szanowna Pani, ośmiolatki nie czytają bajeczek. Czytają Harrego P., Bionicle i Asterixa.
Turcja: dziennik podróży (tl;dr)
Piątek
Nie zaspaliśmy, nie spóźniliśmy się na samolot, nie zgubiliśmy paszportów. W samolocie tureckich linii lotniczych uczymy się - choć jeszcze o tym nie wiemy - pierwszej ważnej rzeczy: Turcy nie znają gazowanej wody mineralnej. Po trzech godzinach lotu na ciepłych pomyjach marzymy o czymkolwiek, byleby miało bąbelki. Lütfen. Please. Anything.
Po wylądowaniu przeżywamy szok kulturowy: po ohydnym lotnisku Schönefeld lotnisko w Antalyi jawi się jako piękna, czysta, chłodna oaza spokoju. Jasne, czyste toalety. Obniżone umywalki dla dzieci. Czysto. Jasno.
Po wyjściu odnajdujemy przewoźnika i dowiadujemy się, że autobus do hotelu będzie zaraz. "Może za 15 minut, może za 20, mein Freund." Ale będzie. Zaraz. Nie słuchamy dokładnie, bo za bramką stoi Burger King. Rzucamy się na wodę mineralną - szczęśliwie nie wiedząc jeszcze, jaki jest przelicznik liry na euro; mamusia znajdzie rachunek tydzień później i zejdzie nieomal.
Pijemy wodę. Zimną. Mamusia śliniąc się i gaworząc nieskładnie z durnym uśmiechem fotografuje każdą palmę po kolei.
Przyjeżdża autobus. Przejazd do hotelu zajmuje nam półtorej godziny, bo kierowca nie zna drogi i zatrzymuje się przy każdym hotelu po drodze, pytając, czy to przypadkiem nie tutaj. Zbliża się dziesiąta godzina podróży i jesteśmy tak wykończeni, że jest nam wszystko jedno. Resztką sił błagamy tylko dobre Mzimu, żeby koszmarna rodzinka za nami nie jechała do tego samego hotelu.
Nie jedzie.
|
Chłopcy w swojej sypialni |
|
Rzucamy wszystko i lecimy na plażę. |
Sunbird Apart. Kolejny szok: zapłaciliśmy za pokój z sypialnią, a dostaliśmy obszerne mieszkanie z salonem, kuchnią i dwiema dużymi sypialniami. Trochę się wszystko rozpada, ale nic to.
Sobota
|
W tym sadzie mieszkał KOGUT. |
- Co to znaczy 'Sunbird'? - spytała mamusia o poranku, naciągają poduszkę na głowę i jęcząc cichutko.
- Erm, słoneczny ptak? Ptak słońca?
- A nie KOGUT przypadkiem? Że niby ostrzegali?
Kogut wystartował o wpół do trzeciej nad ranem. Zdrowy, silny, obwieścił światu, że nastaje nowy dzień! Nastanie. Kiedyś. Znaczy.
Mamusia nie była jedynym stworzeniem wyrwanym ze snu przez tego potwora. Obudził się również piesek. Duży, groźny piesek. Za każdym razem, kiedy kogut obwieszczał nowy dzień, piesek eksplozją wkurwionego ujadania dawał mu do zrozumienia, że mu się to wcale ale to wcale nie podoba.
O piątej startuje muezzin.
...budząc koguta, który dziarsko przystępuje do obwieszczania światu, że oto nastał nowy dzień..!!
...na co piesek... ...
Po śniadaniu mamusia galopuje do apteki i pyta o zatyczki do uszu. Pan wybucha śmiechem i każe jej się odwrócić. Za plecami cała ściana zawieszona zatyczkami do uszu.
Sobota, niedziela, poniedziałek
|
Plaża wschodnia |
Byczymy się na plaży.
Plaże w Side są dwie, zachodnia i wschodnia. Zachodnia, 10 min od hotelu, zabudowana jest betonowymi hotelami i niezbyt apetyczna, zatem mamy z hotelu transfer na plażę wschodnią, która rzeczywiście jest dużo milsza.
|
Kierowca w czasie transferu. Tak, on jedzie. |
Po ustaleniu zeznań wiemy już, z czym nam się kojarzy ów transfer: z indyjskimi autobusami, które jakoś się nazywają, ale nikt nie pamięta, jak. Chłopcy na początku trochę się boją dziur w podłodze, ale w sumie fajnie jest. Kierowca ma wielotonowy klakson, którego używa przez całą drogę. Prawdopodobnie dla bezpieczeństwa. Na skrzyżowaniach, bo inaczej musiałby zwalniać.
Niestety. morze okazuje się całkowitą porażką pod względem nurkowania. Piasek i woda. Zniechęceni rodzice zalegają na leżaczkach. Chłopcy moczą się w wodzie.
Trzeciego dnia już nawet Kuba wychodzi z wody z własnej woli i oznajmia, że się nudzi. Idziemy zatem do miejscowych ruin. Robią wrażenie - nieczęsto człowiek ma szanse pokicać sobie po korynckich kapitelach. Zwiedzanie umila nam starszawa niemiecka para, która po przyjrzeniu się amfiteatrowi z zewnątrz stwierdza, że "tu był, popatrz, kościół, wygląda na to, że stary".
Hitem zwiedzania jest jednak rzymska willa, gdyż -- zamieszkują w niej jaszczurki.
Następnego dnia postanawiamy jechać zwiedzać sąsiednie miasto.
Wtorek
Manavgat. Prawdziwe miasto, nieturystyczne (nie bardzo) i nie nad morzem. Od razu rano dajemy się złapać naganiaczowi i kupujemy wycieczkę statkiem do wodospadu, stargowawszy cenę z 60 euro na 15, co prawdopodobnie oznacza, że się aklimatyzujemy. Pierwszy lepszy wodogrzmot w Tatrach jest większy, no ale jest turystycznie i płyniemy, a poza tym przewodnik ma srebrne spodnie i opowiada cudne historie. Pływamy pół dnia, drugie pół szukamy kantoru. Oraz zabawek. Na pamiątkę. Ceny zabawek w Turcji są takie, że bardziej opłacałoby się kupić coś na Amazonie i kazać sobie przysłać prywatnym kurierem do hotelu, ale nie poddajemy się. W końcu kupujemy jakieś plastikowe gówno - "türkisch original". Na cześć idziemy jeść do prawdziwego Turka, który piecze baraninę na węglach.
|
Wodospad. Gigantyczny, nieprawda. |
W tle zaczyna kiełkować niepokojące pytanie: co u licha będziemy robić w Side przez następnych sześć dni?
Na szczęście (...) nie musimy sobie tym zaprzątać głowy, gdyż w nocy Jacuś zaczyna rzygać.
Środa
Środę spędzamy w hotelu, ganiając za Jacusiem z łóżka do kibla i z powrotem oraz kładąc mu okłady na brzuszek. Wieczorem Jacuś dostaje gorączki. Wzywamy lekarza. Jacuś z tatą udają się do szpitala, gdzie spędzają noc pod kroplówką.
Rano okazuje się, że Jacuś jest wprawdzie zdrowy, ale nie może opuścić szpitala, dopóki ten nie dostanie potwierdzenia z Niemiec, że ubezpieczenie zapłaci za jego leczenie. W Niemczech jak raz przerwa obiadowa. Tatuś dostaje szału i wrzeszczy na administrację szpitala. Temperamenty studzi dopiero widok ochroniarza, który nonszalancko opiera się o drzwi. Mamusia z własnej inicjatywy usiłuje interweniować w recepcji w hotelu, gdzie dowiaduje się, że to zupełnie normalne i i tak cud, że mu bez tego potwierdzenia wenflon wyjęli. Pewnie dlatego, że dziecko.
Wreszcie Jacuś z tatusiem doczekują się na potwierdzenie i wsiadają do karetki, która odwozi ich do hotelu.
|
Tak wyglądała burza, w czasie której wracali. |
W czasie burzy. Bogatszy o parę siwych włosów tatuś z łagodnym uśmiechem opowiada o karetce wpadającej w aquaplaning na zakrętach. W czasie burzy.
Dodatkową atrakcją jest fakt, że hotel okazuje się być niewodoszczelnym. Woda leje się strumieniami z dachu po całej klatce schodowej. Krótka inspekcja pozwala stwierdzić, że na górze jest otwarte okno, przez które deszcz wpada sobie nie niepokojony przez nikogo. No ale w końcu to nie nasz hotel. Wyjaśniają się tym samym tabliczki "Wet floor" przytwierdzone co kawałek na stałe do ścian.
W jadalni na podłodze trzy centymetry wody, a pośrodku przepisowa żółta tabliczka "Wet floor". Jesteśmy już zaaklimatyzowani na całego, bo nawet nie robimy zdjęcia.
Czwartek
Dalej burza. Dobę bez przerwy, zupełnie nie do wiary! W kółko gramy w wojnę i nic nie myślimy. WTEM! Czujna mamusia dostrzega kawałek niebieskiego nieba! Zarządzamy wymarsz na spacer.
Na plaży wita nas niebieskie niebo, słońe i ogromne fale, a dookoła błyskawice. Chłopcy piszcząc z radości wbiegają do wody. Mamusia galopuje do hotelu po majty i ręczniki. Kąpiemy się do oporu, piszcząc i skacząc na falach; dookoła błyskawice. Zdecydowanie najfajnieszy dzień ever!
Piątek
|
Jadalnia, która się potem zawaliła. |
Mamusia przejmuje po Jacusiu i spędza dzień w łóżku, rzężąc cichutko. Chłopcy idą na spacer oraz do miasta kupować pamiątki.
Posiłki zostają przeniesione z jadalni do właściwego hotelu. Jesteśmy zaskoczeni, że Turkom się żal zrobiło, że trzeba po tym deszczu na śniadanie ganiać.
Następnego dnia okaże się, że dach w jadalni się zawalił. Od deszczu.
Sobota
Idziemy na spacer oraz do miasta kupować pamiątki. Zdumiewająco wielu Turków mówi po polsku. Spotykamy jednego, który przez sześć lat mieszkał w Szczecinie, a jego żona pracowała w urzędzie celnym. "Taakie paczki pieniędzy przynosiła do domu. Taakie. Na stół w kuchni rzucała, wieczorem."
Kupujemy kapelusz dla Kuby.
Niedziela
|
Łazimy po mieście |
Nasz samolot ma wylecieć o trzeciej nad ranem. W takcie trzyminutowym wybiegamy na balkon, żeby zobaczyć, czy będzie lało - musimy zwolnić pokój o dwunastej i jeśli będzie lało, mzimu raczy wiedzieć, co zrobimy z resztą dnia. Niby nie leje. Schodzimy do recepcji ugadać kwestie transferu na lotnisko.
Recepcjonista informuje nas, że mamy rezerwację do poniedziałku.
Uwolnieni od martwienia się o aurę zostawiamy wszystko idziemy na spacer oraz do miasta kupować pamiątki.
A lot szczęśliwie przesypiamy, więc letnia woda bez gazu już nam ne wadi.
Podsumowując
Turcja jest zjawiskowa, jeśli chodzi o sam kraj. Natomiast Turcy nie zrobili na nas zbyt dobrego wrażenia. Ciągle czuliśmy się jak łup. Że każdy chce nas za wszelką cenę wykukać, choćby i na te 20 centów. Fakt, że trafiliśmy do ekstremalnie turystycznej okolicy, i fakt też, że jak się okazywało, że nie jesteśmy Niemcami, przeważnie ton rozmowy się zmieniał - ale i tak. Niesympatycznie. A już w tym szpitalu to naprawdę przegięli.
Ale ogólnie plażowy urlop jesienią bardzo nam przypadł do gutstu i fajnie byłoby to jeszcze kiedyś powtórzyć.