Blog Kubusia
Jacek na dziś
Historia jest taka, że wpłynęło w zeszłym tygodniu podanie od syna, jak pokazano. Uśmiałam się, trzeba pani S. przyznać, jak dawno nie (młody dostał bdb z tego testu). No dobra, pośmialiśmy się, podpisałam, po czym pierwsze, co zobaczyłam w poniedziałek rano na stole, to zapomniany przez Dzidzia podpisany test z Gewi*. Wraz z podaniem.
Pytam go zatem po powrocie ze szkoły, czy pani była zła i miał kłopoty.
- Niööö - mówi Dzidź.
- Nie? To znaczy co pani S. powiedziała?
- Nic nie powiedziała.
- Jak, nic nie powiedziała. Odwróciła się i odeszła bez słowa?
- Nie, powiedziała tylko, żebym jej nawet nie mówił.
:D
*Gewi, czyli Gesellschaftswissenschaften, jest to nowość tegoroczna i oznacza przedmiot łączący historię i geografię. Dla mnie super.
Lato
Sezon jeziorkowania rozpoczęty :-)
Z powodu naszego kundlasa guglalilśmy jeziora, gdzie wolno z psem (i z ludziem, no bo sam pies to nie fun), i wyguglaliśmy Bötzsee, 20 minut od domu. Brandenburgia kolejny raz nie zawiodła: jezioro ma oczywiście zorganizowaną plażę, ale poza tym na całym obwodzie dzikie zatoczki co 20 metrów, gdzie można się spokojnie uwalić i kundel nikomu nie przeszkadza. Wspaniałe miejsce. Troszkę nam zaszwankowała tym razem organizacja, bo pojechaliśmy na tzw. pałę, zostawiliśmy auto na parkingu i weszliśmy w las, mniej więcej na azymut - w sandałach i krótkich spodenkach. No fajnie było; dopiero jak tata zapadł się po kolana w bagno, postanowiliśmy wrócić na ścieżkę.
Znaleźliśmy w końcu fajną plażę, z ludźmi i psami, no i akurat jak się rozłożyliśmy, to zaczął padać zapowiadany na popołudnie deszcz. Krótki deszcz. Nic to, przeczekaliśmy deszcz, bo przecież zaraz się rozjaśni, i rzeczywiście. Rozjaśniło się na chwilę, a ta rzeczywista zapowiadana burza nadeszła po półgodzinie. W strugach deszczu - i samych kąpielówkach - udaliśmy się w powrotną drogę do auta, no fajnie było, zresztą jak tylko dotarliśmy do parkingu, przestało padać - rzeczywiście było krótko ;-) Ogólnie przygoda; bardzo nam się podobało, a dzieci były tak wykończone, że padły w samochodzie. Jezioro ma potencjał i na pewno jeszcze tam wrócimy, a w ogóle to zaczęła nam kiełkować myśl o kupieniu łódki. Na razie zaczęła. Cenowo jest to jak najbardziej realne, jak się ku naszemu zdumieniu okazało.
A Bilbo, też ku naszemu zdumieniu, nie pływał. Niby chciał, ale nie wchodził. Może dlatego, że od razu wskoczył, stracił grunt i się przestraszył? No nic, może go jeszcze przekonamy.
W piątek w ramach światowego życia - i urodzin tatusia - byliśmy na Solo, w pierwszy dzień, a jakże. No, spełnił oczekiwania. Bardzo niskie oczekiwania ;-) Może po prostu jesteśmy za starzy.
Tak to mniej więcej wygląda
Mała czerwona kopareczka, fosa...
...oraz list Jakubka do brata po przerwaniu kabla :D
Kuba na dziś
Mamusia siedzi przy stole, przywalona rzeczywistością. Przychodzi Kuba i klepie ją po pleckach.
- Nie martw się, mama. Wszystko kiedyś przechodzi. Nawet życie.
- No, ty to potrafisz człowieka pocieszyć! Normalnie od razu mi lepiej!
- Aha! Ale śmiejesz się!
Omg
Wiecie, czym się różni pesymista od optymisty?
Pesymista mówi: Gorzej już być nie może!
...a optymista: Może, może!
Mieliśmy ostatnio tak nieprawdopodobne pasmo pecha, że, chociaż najwyraźniej najgorsze mamy za sobą, naprawdę aż strach się odprężyć.
Zaczęło się od osuszania piwnicy, a skoro mamy nadmiar wody, to i zrobimy od razu stawek w ogrodzie.
Osuszanie piwnicy robi się, okopując dom fosą głęboką na dwa metry. Koparką. Fajno, wynajęliśmy koparkę, a nawet - uwaga - kierownika budowy (wszyscy nasi sprawdzeni fachowcy byli zajęci) no i się zaczęło. To, że kierownik budowy uszkodził koparkę, to nic, zgrzytając zębami zapłaciliśmy, właściciel wykazał się zrozumieniem i nie wziął dużo.
Ale potem kierownik budowy przerwał kabel internetowo-telefoniczny w ogrodzie.
W skrócie: no fajnie było. Mamusia, z dnia na dzień coraz bardziej blada, pracowała najpierw u tatusia w instytucie, a w końcu u koleżanki, bo utrata pracy byłaby nieco niekorzystna w obecnej sytuacji. Dostawca internetu rozkładał ręce, no bo to nie jego kabel. Właściciel kabla, Deutsche Telekom, jakoś nie palił się do naprawy, no bo nie jesteśmy ich klientami.
Po czym okazało się, że nasz dostawca nie zrozumiał problemu. Jak już zrozumiał, dostaliśmy termin na za tydzień, że jakiś lokalny podwykonawca naprawi nasz kabel.
Po czym nasza nieoceniona Prowincja stanęła na wysokości zadania.
Następnego dnia o siódmej rano zadzwoniła pani od podwykonawcy, pytając, czy na pewno chcemy czekać tydzień? Bo oni mogą przyjechać zaraz. I rzeczywiście, przyjechali zaraz i naprawili nasz kabel w godzinkę, i znowu jesteśmy online.
KOCHAM mieszkać na wsi.
Teraz trzeba tylko trzymać kciuki, żeby nasze ubezpieczenie przejęło koszty, bo jak nie, no to jakby smutno.
Poza tym: kumpel, który był u nas z wizytą i jeździł po Berlinie na mamusiowym bilecie (na okaziciela) zapomniał go oddać i zabrał ze sobą do Krakowa, po czym wysłał go z powrotem superszybkim kurierem, który zgubił przesyłkę. Facit: majątek na pojedyncze bilety, majątek na przesyłkę, koszt wyrobienia duplikatu.
Poza tym, nie możemy rozliczyć dojazdów naszego Erazmuska do szkoły, bo bilety zanikły - dzieci twierdzą, że dały pani, pani twierdzi, że nie dostała. Ha. Ha. Ha.
Poza tym, i jest to jedyne światełko w tunelu, ciągle nie mamy wieści o kubowym gimnazjum - co chyba oznacza dobre wieści, bo za dwa tygodnie zapadnie ostateczna decyzja. Czyli jakby się dostał? Cieszylibyśmy się, ale jakoś strach w całej tej fujni.