Blog Kubusia
Powolutku
...wracamy do normalności. Gips tym razem żółty. Tzn. nie gips, bo pani chirurgini, do której poszliśmy, stwierdziła, że idiotyzm, żeby dawać dziecku pełny gips, który potem trzeba ciąć piłą, dziecko od tego nerwicy dostaje, ogólnie: niepotrzebne. Tak że została szyna, a bandaż Jacuś zadysponował żółty. (Następny ma być czerwony)
Przy okazji mamusia miała okazję obejrzeć Straszne Rany Pooperacyjne. Nieco nieswojo się, przyznaję, czułam, kiedy pani doktór rozcinała ten gips - niby nigdy nie zemdlałam na widok jakiejś rany, ale jednak u własnego dziecka... Spodziewałam się szram i dziur i wystających nici zalanych jodyną. Tymczasem Jacuś ma w ręce na wysokości łokcia dwie dziurki: jedna wygląda jak po kroplówce i była zeszyta _jednym_ szwem, druga wygląda jak dziubnięta, ja wiem, długopisem, i była zaszyta dwoma szwami. Na krzyż. Nie wiem, jak oni to zrobili, w każdym razie: SZACUN.
Pani doktor chciała Dzidzia zatrzymać w domu jeszcze tydzień, ale popatrzyła tylko na mnie i powiedziała "a zresztą", i wypisała kwit, że może iść do przedszkola. Tak że od wtorku dzieci uczęszczają. W przedszkolu byli pod wrażeniem, jak Jacuś sobie sam ze wszystkim radzi - istotnie, synek najwyraźniej nie może znieść myśli o własnych ograniczeniach i potrafi już niemal wszystko zrobić sam - wkładanie czapki mu jeszcze szwankuje, ale wszystko inne - nie. To jest taki typ, co na wózku wjechałby na M. Everest, podejrzewam...
Tatuś powrócił z wojaży i życie rodzinne powolutku, powolutku wraca do normy. Mama w okropny sposób nakłamała w biurze, że dziecko w domu i przez tydzień wypoczywała po przeżyciach. Ale od poniedziałku wszystko zwyczajnie, obawiam się.
Jacuś z powyłamywanymi rączkami
No i mamy pierwszy gips, pierwszy szpital, pierwszą operację. Jacuś: 3 in 1.
Stało się to tak głupio, że aż niemożliwe: we własnym pokoju, na miękkiej wykładzinie. Rzecz jasna w sobotę wieczorem, bo takie rzeczy przytrafiają się zawsze w sobotę wieczorem. Jacuś spadł z łóżeczka i ryczał. Rodzice ugłaskali, przytulili, a że późno było, to położyli spać i już.
Niebieski gips przed operacją - cool
Po dwóch godzinach Jacuś obudził się i ryczał, a rączka spuchła. No to zadzwoniliśmy do dyżurnego pediatry pod telefonem, a nawet dwóch pediatrów. Jeden powiedział, żeby do szpitala, a drugi, żeby usztywnić, oziębić, dać ibuprofen i spróbować uśpić (a w międzyczasie północ nadeszła). Uśpiliśmy. Rano Jacyk ruszał rączką, nawet chwytał, więc nie robiliśmy paniki - ale że w sumie jest niedaleko, to tatuś zabrał dzidzia koło południa na pogotowie do pobliskiego szpitala.
Tamże orzekli, że rączka jest złamana z przemieszczeniem, prawdopodobnie trzeba będzie operować, załadowali do szpitalnego łóżka i cześć.
Głupio to w sumie jakoś wyszło... Straszliwie brakowało nam konsultacji z innym pediatrą. Ci szpitalni lekarze wymagali od nas podpisania zgody na operację natychmiast, czyli w niedzielę późnym wieczorem, żeby w poniedziałek Dzidzia pokroić. Okropnie nie chcieliśmy dać go pokroić, ale rzecz jasna trudno się było kłócić. Do dziś nie wiemy, czy dobrze zrobiliśmy - trzeba będzie namówić naszego doktóra, żeby dał komórkę na takie sytuacje. No w każdym razie stało się, Dzidź został pokrojony, a dzielny był tak, że płakaliśmy tylko wtedy, kiedy nie widział. Nawet w szpitalu powiedzieli, że takiego dzielnego chłopczyka to jeszcze nie mieli i dali mu wielkiego lwa w nagrodę (jeśli nawet to bullshit dla rodziców, i tak strasznie miło z ich strony).
Biały gips po operacji - już nie tak cool. Widać venflon.Pierwszym pytaniem Dzidzia po wybudzeniu z narkozy było "Gdzie jest Kuba?", a drugim "Mas ajpoda, mama?"
A Kuba był w przedszkolu. Okazało się dopiero później, na spokojnie, że to właśnie Kuba popchnął Dzidzia i dlatego on spadł. Przez pierwsze dwa dni Kuba był w szoku - w ogóle prawie nie mówił, w ogóle prawie go nie było widać, dopiero jak w poniedziałek został odstawiony do przedszkola (bo jak inaczej), ruszyło go i zaczął wszystkim opowiadać (jąkając się), że on popchnął, że Jacek spadł, że się uderzył, że jest w szpitalu... Biedna mała Kuba. Tłumaczyliśmy mu długo, że to nie jego wina, że to był wypadek - ale dopiero dziś, kiedy Jacek już spał w domu i wszystko powoli zaczęło się normalizować, Kuba zaczyna zachowywać się w miarę normalnie.
Jacek natomiast... Jacek po pobycie w szpitalu zrobił się _nieznośny_. Natychmiast wszedł w rolę "jestem chore biedactwo i wszyscy mnie żałują" i stał się nie do zniesienia. Oczywiście naciął się okropnie, bo na nas akurat biedne maleństwa nie działają, ale i tak... Np. po powrocie ze szpitala został usadzony na kanapie, z gipsem na poduszce, z kubeczkiem wody, z bajką, pod kocykiem... Przyglądałam mu się potajemnie. Robił wszystko normalnie, bawił się, wstał raz nawet, jak mu coś spadło - ale jak tylko mnie widział, rozkładał się na poduszkach i jęczał "Mama... Maamaaa... Pomocy... Niedobze..." Co za mała cholera jakaś, skąd on wie takie rzeczy?!
Dzisiaj wszystko wróciło już do normy. Z Kubusiem już zupełnie przestali uważać, ganiają się i skaczą po łóżkach - czekamy z radością na drugi gips. Oraz na moment, kiedy Jaciu zorientuje się, że gipsem można komuś świetnie przypieprzyć... No nic; we wtorek ściągną mu szynę i założą normalny gips, w środę do przedszkola!!! ...bo wszyscy oszalejemy. Na szczęście nasze cudne przedszkole powiedziało, że oczywiście i może chodzić z gipsem, im tam zajedno.
Gwoli komentarza: nie mam pojęcia, jak robią to rodzice Naprawdę Chorych Dzieci. Jacek był w szpitalu raptem trzy dni, miał prosty w gruncie rzeczy zabieg, pomijając gips to nic mu nie jest - a my wyszliśmy z tego na czworakach. Jeez, powiedzieć, że podziwiam ludzi, którzy to wytrzymują to mało. Niemal nie wierzę, że istnieją.
Poświątecznie
Święta, święta i po świętach. Ponurawo było i niefajnie, więc nie będziemy się nad tym rozwodzić. Nawet zdjęć nie robiliśmy, tylko to się jakoś uchowało... (panowie w prezentach świątecznych, czyli piratowych chustkach i dinozaurowych koszulkach, na schodach u babci Wandy). W każdym razie, honia została zainicjowana na dłuższych trasach, jechała cudnie, żarła mało, sielanka. Dzieci na dłuższych trasach sprawdziły się równie dobrze co na krótszych, więc -- hm, sielanka? :) I tym zamkniemy może krakowsko-świąteczny rozdział roku 2010.
Retrospektywnie, to tak: zaczęliśmy jaciowe wizyty u dentysty. Mamusia, znając nieco swojego synka, bardzo się postarała i wybrała Bardzo Wypasionego Dentystę Przy Kudammie. Zadziałało. Tzn. w tym sensie, że Jaciu nie złapał lęku, lubił tam chodzić (byliśmy na razie trzy razy) i ogólnie -- no, my nie jesteśmy przyzwyczajeni do tego typu warunków i tej jakości obsługi. Nawet po tych nastu latach w Niemczech, jednak... Tyle że, ponieważ jest to Bardzo Wypasiony Dentysta Przy Kudammie, trzeba było jednak do wszystkiego troszkę dopłacać. A okazało się, że Jacusia czeka hohoho, a nawet jeszcze trochę. Same problemy, korony chcieli mu zakładać - he; nawet nie wiedziałam, że na mlecznych zębach zakłada się korony...! No w każdym razie, chcieliśmy na wszelki wypadek spytać innego dentystę - nie dlatego, że kasa, bo sumy były niewielkie, ale jednakowoż jakoś nieufnie zareagowaliśmy na te wszystkie katastroficzne wizje i rewelacje. Udaliśmy się zatem do Mniej Wypasionego Dentysty W Prenzelbergu i okazało się, że wcale nie jest tak tragicznie z synkowym uzębieniem, owszem - czeka go trochę czasu na fotelu, ale żadnych koron i lakowań na razie nie będzie. No to się przenieśliśmy. Na Kudamm zresztą straszliwie daleko jest ;)
Poza tym, dokonał się milowy krok - właściwie dwa milowe kroki. Po pierwsze, Jaciu ostatecznie zrezygnował z pieluszki, nawet w nocy, a po drugie, Jaciu ostatecznie zrezygnował z cumelka, nawet w nocy. Po prostu nie wzięliśmy go do Krakowa, a po powrocie powiedzieliśmy dzidziowi, że już jest duży i żadnego cumelka nie potrzebuje. A że Jaciu zgodne dziecko jest, to pokiwał główką i temat zgasł samoczynnie. He.
(Na zdjęciu dinozaurowy tort urodzinowy Jacia - bo urodziny, rzecz jasna, odbyły się w tzw. międzyczasie ;) ).
Jeśli chodzi o Kubusia, zaczyna straszyć i wyć po nocach wizja wyboru szkoły dla niego. W tej chwili jest już zupełnie jasne, że musimy znaleźć szkołę z polskim - inaczej nie uratujemy języka. Spędzamy po prostu za mało czasu razem i tyle. Chłopcy już teraz mówią ze sobą po niemiecku, nawet przy nas (!!), więc tego. Niestety, jak na razie wygląda na to, że polskie szkoły w Berlinie są dwie (!), przy czym jedna to szkoła-widmo, znana tylko ze słyszenia. W sieci nie występuje. Mamusia zaczyna troszkę od tego siwieć - na razie puściła w ruch Machinę Znajomych I Znajomych Znajomych i czeka na efekty. W każdym razie - przeprowadzka ante portas, na litość boską.
I tym (mało) optymistycznym akcentem zaczynamy Nowy Rok. Który zapowiada się burzliwie.