Retrospektywnie
Na zdjęciu widać następujące rzeczy:
na drugim planie wielki, wypasiony, potwornie drogi Garaż od Mikołaja.
Na bliższym planie mały, rozlatujący się, paskudny garażyk z taniego sklepu z badziewiem.
Zagadka brzmi - czym bawi się dziecko..?
Choro
Kuba robi coś niedozwolonego, więc mama w ataku szału opieprza dziecko. Kuba przeczekuje, przeczekuje, w końcu odwraca się i mówi: "Mama! Dosyć już tego!!!"
Jacuś ma fazę na pytanie "...to jest?" - znaczy, "co to jest". Oraz nauczył się mówić "To ja!", podnosząc przy tym w górę paluszek jak wzór pierwszoklasisty. Niekiedy śmiesznie to wypada. Np.: mama w ataku szału: "KTO porysował kanapę???!!!", na co Jacuś zrywa się z uśmiechem od ucha do ucha, podnosi paluszek i krzyczy: "To ja!!!"
Poza tym, choro i domowo. Kolejny niekompetentny pediatra, który kaszlącemu dziecku przepisał(a) erytromycynę w końskiej dawce. Rodzice asertywnie pojechali do innego lekarza i okazało się, że słusznie, żaden antybiotyk nie jest potrzebny, a już na pewno nie koński. Tyle jeśli chodzi o szukanie pediatry blisko domu - będziemy jeździć do Charlottenburg, tak z godzinkę w jedną stronę. No ale.
Zostały wczoraj zakupione tekstylia do kubusiowego łóżeczka, wieża oraz ścianki z okienkami. Zostały przyjęte mało entuzjastycznie, raczej można było odnieść wrażenie, że chłopcy pobawili się tym trochę z grzeczności. No: nie będzie żarł, to się sprzeda... (zdjęcie zara bedzie).
PS. Zostały zmienione ustawienia bloga, tak że teraz każdy może komentować posty. Za niedopatrzenie przepraszamy ;)
Poświątecznie
Jak zwykle po przerwie, nazbierało się pisania a pisania i pokazywania a pokazywania. Po kolei to tak:
1.
Podróż powrotna. Po podróży pociągiem do Krakowa wydawało nam się, że już gorzej być nie może i przeżyjemy wszystko. Ha ha... (czym się różni pesymista od optymisty?) W drodze powrotnej pociąg również nie miał jednego wagonu, tym razem... naszego. W ogóle nie było pierwszej klasy! Wszystkie wagony bez przedziałów. Szczęśliwie udało nam się zająć cztery miejsca ze stolikiem i szczęście, że nikt nie próbował nas wyrzucać, bo krew by się polała. Dojechaliśmy, opóźnienie tym razem wyniosło zaledwie trzy kwadranse, więc dało się przeżyć. Ku pamięci potomnych niechaj będzie zapisane, że mamy cudowne, idealnie grzeczne, terenowe dzieci, które przystosowują się do każdych warunków i nawet w tak KOSZMARNEJ i PRZEKLĘTEJ podróży sprawiają mniej kłopotów, niż niektóre w wygodnym mieszkaniu!
2.
Kraków. Chociaż nigdy jeszcze żaden pobyt nie zleciał nam tak szybko, ponad dwa tygodnie z rodziną wszystkim bardzo dobrze zrobiły. Kuba niezwykle poszerzył słownictwo, zrobił się troszkę mniej dziki i wielu rzeczy się nauczył (np. mówić dzień dobry). Jacuś zaczął naprawdę mówić, próbuje budować całe zdania, ogólnie niezwykle się rozwinął. Z Kubą wypracowali (wreszcie!) bezkonfliktowy (nnno...) sposób współistnienia, co polega głównie na tym, że Kuba czuje się Starszy i Odpowiedzialny za brata i mniej go tłucze... Spotykaliśmy się poza tym z innymi dziećmi, które - surprise!! - nie mówią po niemiecku. To też chłopcom świetnie zrobiło. Ech, chciało by się częściej... Na dalsze (planowane) wizyty zabrakło niestety czasu, gdyż Jacuś dostał trzydniówki i Był Chory. Przez trzy dni miał ponad 40 stopni, robiło się coraz śmieszniej, ale wreszcie się przesilił i wyzdrowiał. Trzydniówka. Ale, cholera, pokrzyżowała mnóstwo planów!
Pogoda przez cały pobyt była dziwaczna. Cztery pory roku w tydzień! Jak przyjechaliśmy, walił śnieg i było mroźno. Potem się to wszystko w cholerę stopiło i nastała wiosna. I lato - w pewnym momencie było 14 stopni! Następnie ochłodziło się bardzo gwałtownie i znowu zaczął walić śnieg, i tak już zostało do końca pobytu. Kilka wiosenno/letnich dni wykorzystaliśmy natychmiast, żeby zabrać chłopców w dolinki jury krakowsko-częstochowskiej: skoro już dziadkowie mają dom w takim miejscu... Ku naszemu zdumieniu okazało się, że chłopcy są zachwyceni wycieczkami i niezwykle przystosowani do egzystencji w terenie. Najbardziej zadziwił nas Kuba, który na codzień nie jest jednak... hm... terenowym chłopczykiem, raczej kanapowcem, książkowcem i telewidzem. Skakał po tych dolinkach jak górska kozica, a kiedy mama w pewnym momencie uznała, że dalsze wspinanie się na kamole jest zbyt niebezpieczne, wyrwał się i zaczął włazić po gołej skale, głośno domagając się liny. Geny, czy jakoś..?? Bardzo nas to podniosło na duchu. Jacuś podczas pierwszej wycieczki (Brama Bolechowicka), kiedy okazało się, że podłoże jest nierówne, kamieniste, błotniste i strome, domagał się wzięcia na ręce i szedł jak kaleka. Po kwadransie kicał po kamieniach i nie zauważał, że właśnie się wspina. Magiczne.
Po powrocie wskoczyliśmy z marszu w codzienną rutynę, z której dziś nieco wyłamał się Kuba, finiszując z czterdziestostopniową gorączką. Fajnie, świetny moment, bo przyszły tydzień... No nic. Damy radę.