Święta, a niech je.
Nie przepadamy za świętami. Wszelkimi. Jakoś nie możemy się wstrzelić w atmosferę, te wszystkie kolędy i inne choinki. Prezenty są fajne, ale w sumie - wolelibyśmy wręczać je sobie na plaży, na ten przykład. Albo w innych górach. Myślałam, że jak będziemy mieli dzieci, to może się jakoś znowu wkręcimy, ale nie. Nasze dzieci są pragmatyczne do -- zwymiotowania i lubią spędzać czas tak, jak lubią, a nie jak każe odwieczna tradycja. I ja je rozumiem. Nienawidzę musieć.
No ale święta idą i staramy się wyciągnąć z nich chociaż trochę radochy dla wszystkich.
Koszmarny zapiernicz w grudniu, znany pod nazwą adwentu, umilamy sobie po niemiecku - słodyczami i świeczkami. Słodycze trzeba było rzecz jasna kupić, a świeczki poustawiać i zapalić, ale mamusia dała, jak zwykle, radę i wszystko jest sweet. Chociaż kontestacja wszystkiego coraz silniej daje o sobie znać i tegoroczny wieniec jako żywo nasuwa myśl raczej o dożynkach niż adwencie - ale całkiem ładniutki wyszedł, więc leży.
Tylko zapominamy zapalać świeczki, gdyż w pięknym czasie adwentowym luksus w postaci wspólnego siadania do stołu stał się całkowicie niedostępny. Zawsze ktoś gdzieś zapieprza i go nie ma, a reszta wpycha jakieś kanapki w locie i oddala się do swoich zajęć. Advent, advent.
Udało się przekonać rodzinę, żeby nie ustawiać w tym roku dużej choinki - nie wiadomo, po licho, skoro i tak przez całą przerwę świąteczną nas nie ma. Jest to, krótko mówiąc, marnotrawstwo. Zatem jednogłośnie przyjęty został pomysł, żeby kupić jakiegoś iglaka w doniczce, który będzie robił za choinkę w grudniu, a resztę roku przekima sobie na balkonie. W ten sposób powstała bardzo śliczna choinka bonzai, którą pracowicie ubrał Jacuś. Kuba nawet nie wyszedł z pokoju; tyle w temacie świątecznej atmosfery.
A zupełnie z innej beczki - Kuba w tzw. międzyczasie zrobił żółty pas w judo.