Powakacyjnie

Mamy za sobą pierwszą dłuższą podróż! Kubuś zniósł ją dużo lepiej niż my, chociaż w samolocie zachowywał się przedziwnie. Zaraz po wejściu zaczął się drzeć jak opętany - zarówno podczas lotu tam, jak i z powrotem. Nic mu się nie działo, więc teorie mamy różne: trupie światło w kabinie, może jakiś dziwny zapach, może to my byliśmy zdenerwowani i mu się udzieliło, może nie chciał akurat siedzieć bez ruchu (pasy)... Darł się aż do startu. Przyspieszenia, przeciążenia i ryk silników najwyraźniej bardzo mu się podobały. Pewnie czuł się jak na karuzeli... Jak tylko samolot wyprostowywał lot, natychmiast zaczynał wrzeszczeć (Kubuś, nie samolot) i nic absolutnie nie pomagało. W powrotnej drodze zaraz po starcie dałam mu jeść, zasnął przy tym i nie obudził się już do następnego ranka. A podróż powrotna była... skomplikowana.
Samolot z Krakowa był spóźniony prawie godzinę, w cholernych szklanych klatkach w Balicach tłum i gorąco, a wyjść nie można, bo to już po odprawie. Przez cały czas dziecko siedziało całe szczęśliwe i gęgało sobie. Dopiero w samolocie... Po wylądowaniu w Dortmundzie, a było już po dziesiątej wieczorem, z okropnym bagażem i śpiącym dzieckiem na rękach wykonaliśmy dziki galop do pociągu, bo jeżdżą co godzinę. Zdążyliśmy tylko dlatego, że był spóźniony, ale tylko po to, żeby dowiedzieć się, że pojedziemy jedną stację, a potem przesiadka do "komunikacji zastępczej", bo remontują linię. Komunikacją zastępczą, czyli autobusem, przejechaliśmy następnych parę kilometrów, żeby znów przesiąść się do pociągu. Ledwo weszliśmy na peron, miły pan przez głośniki powiedział, że pociągu nie ma, bo nie ma, i że następny będzie za godzinę. Przesiedzieliśmy tę godzinę na peronie w jakiejś pampie, w międzyczasie zbliżyła się północ, dookoła krążyła burza; cud boski, że deszcz nie padał i ciepło było. Siedząc już w pociągu marzyliśmy, jak to zapakujemy się z całym nabojem do taksówki, która podwiezie nas pod drzwi, które zresztą znajdują się jakieś 400 m od dworca - ale było nam dokładnie wszystko jedno. Tyle że zdaliśmy sobie sprawę, że nic z tego nie będzie, bo przecież Kubuś wymaga siedzonka, a na postoju siedzonka tak ot raczej nie będzie... Zatem pozbieraliśmy bety i dziecko i potuptaliśmy grzecznie na nóżkach. W rezultacie do domu dotarliśmy po pierwszej w nocy.
Przez całe te koszmarne siedem godzin dziecko zachowywało się jak aniołek (pomijając darcie w samolocie, no ale) - tarmoszony i przerzucany od jednego wkurzonego rodzica do drugiego Kubuś spał jak zabity i nic mu nie przeszkadzało. Nawet dźwig i gwiżdżące lokomotywy w tej pampie... Resztką sił wsadziliśmy go do łóżeczka, a następnego ranka obudził się cały szczęśliwy i nie miał o nic pretensji. Cudo nie dziecko!
Kubuś zaśnięty po wylądowaniu
w Dortmundzie.
W Krakowie przeżyliśmy, jak co roku, lato stulecia, ale w chłodnym domu z tarasem i ogrodem nie było AŻ TAK uciążliwe... Kubuś był szczęśliwy, bo babcie, dziadki, prababcie i ciocie pchały się do niego i cały czas miał kogoś do pogadania. Mamusia z tatusiem też niekiedy miewali wolne. Przy okazji okazało się, że synek uwielbia jeździć samochodem.
Na tarasie upał nie był
aż tak uciążliwy...
Przez te dwa tygodnie Kubuś niesamowicie wydoroślał. Przede wszystkim bardzo poszerzył zakres wydawanych dźwięków. Zrobił się w ogóle bardzo rozmowny, potrafił godzinami siedzieć w swoim kubełku i gadać z kim popadnie. Zabrał się też za spółgłoski, raz nawet powiedział "dy dy".
Kubuś gadający
z kim popadnie.Przewraca się zupełnie swobodnie na bok i zasypia tylko w tej pozycji.
Bawi się zabaweczkami, tzn. sięga po nie i wpycha sobie do buzi.
Zaczyna siadać - z pozycji półleżącej potrafi już usiąść całkiem sam. Uwielbia też być sadzany i gapić się dookoła.
Mamy też teorię, że będzie ząbkował, bo ślini się jak alien i wpycha do buzi absolutnie wszystko, przy czym wepchnięte przedmioty mocno gryzie (palce rodziców też wpycha, stąd wiemy).
Następna podróż - we wrześniu.