Zoo

Po raz kolejny zabraliśmy dzieciory do Zoo. Poprzednim razem uroiliśmy sobie, że Kuba jest już na tyle duży, że będzie oglądał zwierzątka, zainteresuje się, będzie pamiętał i w ogóle. Rzeczywiście. Zainteresował się niezwykle żywo i pamiętał do dziś - wózek. Drewniany wózek, który można wypożyczyć i jeździć nim po Zoo. Kiedy tylko powiedzieliśmy paniczowi, że jedziemy do Zoo, krzyknął "wózek!!!" i bardzo się ucieszył. Dziś też zatem wypożyczyliśmy święty wózek i panicz ciągnął go znów przez parę godzin. Ciekawe, my po dziesięciu minutach nie dawaliśmy rady...

Dał się jednak dziś zauważyć pewien postęp, mianowicie Kuba zauważył w Zoo zwierzątko: słonia (fakt, ciężko przeoczyć). Trafiliśmy akurat na moment, kiedy słonie dostają jeść, a jest to tak cudownie zrobione, że pracownicy Zoo stawiają żarcie w koszach i można te słonie samemu karmić. No i Kuba karmił. Ogórkami dzielił się bez żalu, natomiast marchewkę usiłował zjadać sam... Ale w sumie dla słoni też trochę zostało, więc wszyscy byli szczęśliwi.

Ogólnie rzecz biorąc zwierzęta w Zoo denerwowały panicza niepomiernie, bo odrywały go od ciągnięcia wózka. Rodzice z jakimś dziwacznym uporem chcieli, żeby Kuba zostawiał wózek i patrzył na te zwierzęta... Bez sensu. Ale później dał się jeszcze przekonać do papug.

Koniec końców wózek bardzo się przydał, bo Dzidź, który po prawdzie świetnie się bawił w naplecznym nosidle, jednak nie wytrzymał wszystkich atrakcji i wreszcie bez ostrzeżenia zasnął - pionowo, zwisając na jedną stronę. Umościliśmy mu gniazdko w wózeczku i wyspał się cudnie.
Pozostając w temacie Dzidzia, od momentu poczynienia kroków uroił sobie, że umie chodzić, w związku z czym wyrywa się i nie życzy sobie być prowadzonym za rączkę. Trzeba go zatem łapać w locie na ryj. Poza tym mówi "tata". Hm, chyba to wszystko u niego jakoś szybciej idzie niż u brata swojego czasu...
Zmieniając temat, robienie w bambuko Rzeszy powiodło się nad podziw - sami się nie spodziewaliśmy. Tzn. nie jest to oczywiście żadne robienie w bambuko, bo wszystko zupełnie legalnie nam się należy, niemniej nieufna z natury polska dusza wietrzy podstęp, jeśli ktoś tak za nic rozdaje pieniądze... W skrócie, okazało się, że zasiłku na dzieci nie można przedłużyć, a kończył się w tym miesiącu. Zmotywowana widmem samodzielnej opieki nad dziećmi mamunia zebrała się i w ciągu dwóch godzin załatwiła pozwolenie na pracę, uzyskanie statusu osoby poszukującej pracy oraz (co z tego bezpośrednio wynika) 70% dopłaty do opieki nad dziećmi. Po czym Rzesza bez jednego słowa protestu ni wyjaśnienia przedłużyła zasiłek. Yupi! ...ale w tym na pewno jest jakiś haczyk... ;-) Dzieciory zatem zostają u Beate w dotychczasowym wymiarze. A mamusia chyba oszaleje z nadmiaru wolnego czasu... Yupi!