Im Westen nichts Neues
...przynajmniej przy tytułach postów można zdobyć się na różnorodność ;-)
Jak by to idiotycznie nie brzmiało, naprawdę nic się nie dzieje. Zamówiliśmy kartony przeprowadzkowe, ale jeszcze nie przyszły. Mama w piątek jedzie do Berlina, oby podpisać jakąś umowę mieszkaniową, bo jakoś tego... późno się zrobiło. A tu sobie wszystko rutynowo płynie. Na szczęście nie pada, chociaż jest przeraźliwie zimno (jak cztery lata temu o tej porze, wzdech...).

Mieszkanie w Berlinie jest konieczne do uruchomienia procedury... właściwie każdej procedury, ale głównie chodzi o załatwienie przedszkola dla robaczków. W Berlinie (bo to duże miasto jest) wszystko idzie przez dzielnicowe urzędy. Dopóki nie wiemy, w jakiej dzielnicy będziemy mieszkać, nie możemy ruszyć z niczym kompletnie. A nie wiemy. Prawdopodobieństwo ograniczone jest do trzech dzielnic, ale to ciągle zbyt dużo. No nic, może w łikęd...

Chłopcy zacieśniają braterskie więzi i coraz bardziej bawią się sami. Właśnie nie "coraz częściej", tylko "coraz bardziej", w sensie, że te zabawy są już wyraźnie związane z tym drugim małym stworzeniem. Gadają ze sobą po niemiecku... To oczywiście (wzdech) nieuniknione, ale i tak smutno. Zupełnie fascynujące jest obserwowanie, jak różnie oni rozwijają się językowo. Kuba poszedł do Beate, kiedy miał prawie dwa lata (i nie mówił w ogóle). Zaczynał mówić po polsku, jak normalne dziecko - najpierw pojedyncze wyrazy, potem zbitki, potem jakieś pokraczne, niegramatyczne zdania z dziwacznymi formami. Po niemiecku do niedawna nie mówił w ogóle, ani słowa. Za to jak już zaczął, zaczął od razu pełnymi zdaniami, super poprawnie i bez przekręcania. Jacek natomiast, który poszedł do Beate w wieku bodaj ośmiu miesięcy, zaczyna mówić po prostu w obu językach. W obu mówi pierwsze, pokraczne wyrazy, w obu przekręca... ech. Cóż zrobić. Fajnie mają, że w ogóle mówią w obu...