Pierwszy dzień w przedszkolu

...i od razu zdziwko. Ogólnie: tak, udało się, chłopców przyjęli razem do przedszkola - daleko od domu, ale blisko tatusiowej pracy, więc jest ok. No i dziś był pierwszy dzień. Zdziwko. Kiedy byliśmy tam w czwartek, chłopcy byli zachwyceni, od razu polecieli się bawić i nie chcieli oczywiście wyjść, ku zadziwieniu i uciesze obecnych. Powiedzieliśmy pani, że hoho, nasze dzieci to luzaki, wcale nie muszą się przyzwyczajać ani nic, patrzcie, jak im tu fajnie. A panie (i panowie) powiedzieli na to: hoho, zobaczymy w poniedziałek. No i trzeba było słuchać fachowców... Na widok przedszkola dziś rano chłopcy przyrośli do mamusi i nie chcieli się oderwać. Chwilkę potrwało, zanim w ogóle zdecydowali się oddalić - Kuba skuszony szopką pełną pojazdów, a Dzidź piłką - ale ogólnie pozostawali na orbicie przez cały czas. Kuba nawet mniej, ale Jacek dopiero po półgodzinie zdecydował się odejść pięć metrów - a i tak co chwilę przybiegał jak na gumce i sprawdzał, czy mama aby na pewno siedzi na tej cholernej ławeczce. Siedziała. O dziesiątej Henry, czyli pan przedszkolanek, powiedział "no, dosyć już dzisiaj widzieliście, przyjdziecie znów jutro rano", a chłopcy grzecznie i bez protestu pomaszerowali do wyjścia, nie oglądając się za siebie. Hmmmmm.....
Najfajniej na tym wszystkim wyszła mamusia: bez niczego do czytania ani do picia, półtorej godziny na ławeczce o rozmiarach przedszkolnych, w pełnym słońcu... chyba nie zrobiłam najlepszego wrażenia, bo humor miałam czegosik nienajlepszy. No nic, może jutro się jakoś... W każdym razie, tydzień aklimatyzacji mamy przed sobą. W najlepszym razie.
Ale przedszkole fajne :)
(zdjęć oczywiście nie ma; na obrazku Kuba z nowym przyjacielem wraca w niedzielę z flohmarktu)