Wschodnio...
Zgodnie ze wszystkimi standardami chłopcy po pierwszym dniu spędzonym samodzielnie w przedszkolu rozchorowali się. Dzidziowi gorączka doszła do 40°, Kuba miał zaledwie 39, za to po dwóch dniach dostał wysypki. I to takiej, że w sobotę wieczorem pojechaliśmy do szpitala. Miła pani doktór (która nie potrafiła przepisać bez błędów jego imienia z jednej kartki na drugą) stwierdziła szkarlatynę i zaordynowała antybiotyk. Rodzice, którzy ogólnie antybiotyków nie lubią i nie jadają, z pewną taką nieśmiałością sklasyfikowali panią doktór jako produkt socjalistycznego kształcenia medyków, schowali receptę głęboko w ... plecak i postanowili przeczekać. Decyzja okazała się słuszna, Kuba w niedzielę przestał gorączkować a wysypka zaczęła blednąć. Dziś z samego rana tata zabrał dziecko do poleconego przez znajomych lekarza (w zachodnim Berlinie), który decyzję pochwalił i stwierdził, że dziecko jest zdrowe, a wysypka z gorączki i tyle. Zatem jutro, po równym tygodniu przerwy, z powrotem do przedszkola...
Aklimatyzacja przebiegała zresztą znakomicie, we wtorek dzieciątka zjadły w przedszkolu obiad - a to, zdaniem pana przedszkolanka, znak, że są już zadomowione - i wszystko miało być pięknie, gdyby nie ta cholerna gorączka. Zobaczymy, co będzie jutro; mam nadzieję, że nie każą nam zaczynać zabawy od początku...
Mieszkanie z wolna zapełnia się meblami - mamy kanapę, wielką szafę, szafkę na buty w przedpokoju, pół szafki łazienkowej... i zero kasy chwilowo :) Ale ogólnie idzie na lepsze. Tyle, że swoją gorączkę chłopcy oddali mamusi. Ciekawe, czy wysypki też dostanę...