Prorok czy co...
No więc ze szkołą Jacusia to było dokładnie tak, jak mama przewidziała.
Pierwszy dzień szkoły, jak już wspominałam, był straszny. A każdy następny - nie. Pod koniec pierwszego tygodnia pani Cornejo powiedziała, że Jacynek się zachowuje, jakby od zawsze chodził do szkoły i w ogóle jakie problemy.
A potem wezwała mnie na rozmowę pani Legan, czyli wychowawczyni Jacusia, i powiedziała...
- Bo Jacek nie słucha!
- Tak, wiem - odpowiedziałam uprzejmie. Pani Legan patrzyła na mnie, jakby na coś czekała, więc dodałam pospiesznie: - Tak tak, porozmawiam z nim, oczywiście.
- No ja się staram tak bardzo go nie naciskać... - dodała pani Legan niepewnie.
Popatrzyłam na nią oczami jak spodki i wyjaśniłam, że nienie: z Jaciem trzeba ostro, a jeśli go teraz od razu nie weźmie za mord.... znaczy w karby, to już nigdy. I żeby wyznaczyła jasne granice - najlepiej troszkę ściągnięte, bo Jacuś zawsze robi jeszcze ten jeden, ostatni kroczek.
Pani Legan, niegłupia kobita, zadumała się tak jakoś; w końcu rzekła:
- No wie pani co... Bo ja to myślałam, że on taki malutki, przestraszony... A tu coś takiego...
...a ja na to popatrzyłam jej głęboko w oczy i powiedziałam: - A NIE MÓWIŁAM?
We wtorek jest zebranie; zobaczymy, czy jakowaś poprawa się dokonała. Bo moja teoria była taka, że Jacynek po prostu odreagowuje ten początkowy stres i powinien się już powoli uspokoić.
No, zobaczymy.
Chłopcy ostatnio w ogóle zachowują się - niefajnie; coraz częściej mają niekontaktowe fazy olewania wszystkich i wszystkiego, nie kooperują - no, niefajnie. Dzisiaj dostali zadanie posprzątania pokoju, bo wyglądał już tak, że jak w czwartek przyszedł Joseph, to bawili się w przedpokoju, bo u nich nie było miejsca. Tak więc zaplanowaliśmy sprzątanie oraz żelazną zasadę, że pokój ma być również
utrzymywany we względnym porządku.
Co nie do końca się udało.
 |
Gra planszowa w posprzątanym pokoju |
Na polecenie posprzątania pokoju - z pomocą mamusi, a jakże - chłopcy ogłuchli i poszli się bawić. Mamusia usiłowała ich jakoś zmotywować, ale kiedy w odpowiedzi na prośby dostała tylko wrzaski i złość - obraziła się na mur i poszła piec ciasto. Rozwinęło się toto wszystko w potężną, trwającą ponad trzy godziny awanturę z pełnym repertuarem - mamusia rozważała już powolutku spakowanie podręcznego tobołka i wyniesienie się do biura na weekend - ale w końcu sytuację załagodził... Jacuś. Który nie łaził za mamą i nie próbował jej przepraszać (wzorem starszego brata), tylko poszedł do pokoju i posprzątał. Zrobił na nas naprawdę niemałe wrażenie, bo robota była imponująca, ale trafił bezbłędnie jedyny sposób uspokojenia mamusi, jaki w ogóle istniał. Kuba wykonał atak potwornej histerii, ale w końcu też posprzątał swoje, tak więc wszystko skończyło się w miarę dobrze.
Rodzina zniosła to chyba lepiej niż mamusia, bo kiedy mamusia z potężną migreną i podłym nastrojem wróciła ze sklepu, panowie grali sobie w grę planszową, jakby nikt nigdy się nie kłócił... No nie wiem, nie jestem pewna, czy tak do końca radzimy sobie z wychowywaniem dzieci; ciekawe, jak to wszystko dalej pójdzie. Bo na razie bywa -- niefajnie.
Byliśmy też dzisiaj oglądać hondę; mamy straszliwy dylemat, bo z jednej strony wygląda wszystko zajefajnie i tak jak chcemy, ale z drugiej - jakże, brać tak pierwszą z brzegu? Problem polega trochę na tym, że ich jest bardzo mało, tych hond, co je chcemy, i nie bardzo jest w czym wybierać.
Ale nie zakochaliśmy się w niej.
A z drugiej strony...
No i tak właśnie.
W poniedziałek musimy się zdecydować.